Recenzja filmu

Dzięki Bogu (2018)
François Ozon
Melvil Poupaud
Denis Ménochet

Bez przedawnienia

Nie ma w "Grâce à Dieu" triumfalnego "hurra". Ujawnienie afery nie przynosi spełnienia, otwiera po prostu kolejny rozdział w życiorysach bohaterów dramatu. Słuszny rewolucyjny zapał
"Rozumiem, że mogłem ich skrzywdzić, ale po co zaraz ta przemoc", mówi oskarżony o molestowanie nieletnich ksiądz, którego zaatakowali rozzłoszczeni rodzice. W odpowiedzi widownia parska, bo François Ozon reżyseruje tę kwestię dialogową tak, by zabrzmiała absurdalnie. Niczym znak odklejenia sprawcy od czynu, niczym symbol fasady milczenia, za jaką skrywa się duchowny. Widzowie dobrze rozumieją złość rodzącą się w odpowiedzi na zbrodnie Kościoła. Stąd ten ich bezradny śmiech, kiedy słyszą bagatelizującego sprawę przedstawiciela kleru. Ozon też ową złość rozumie – ale nie daje się jej porwać. Dlatego jego ksiądz nie jest zacierającym łapki czarnym charakterem: to tyleż sprawca zła, co produkt instytucjonalnej machiny. A "Grâce à Dieu" to rzadki film z gatunku "na ważny temat", który – choć inspiruje się faktami – nie ulega publicystycznemu zapałowi. Zamiast słusznego gniewu mamy tu równie słuszną wyważoną refleksję.

Ciekawie jest postawić koło siebie trzy filmy poruszające problem kościelnej pedofilii: "Spotlight", "Kler" i "Grâce à Dieu" właśnie. Filmy różniące się zarówno przyjętą perspektywą, jak i tonacją. Amerykanin Tom McCarthy pokazał sprawę z zewnątrz, przez pryzmat dziennikarskiego dochodzenia i pochwalnej narracji o obywatelskiej potędze prasy. Polak Smarzowski spojrzał "ze środka", pochylił się nad trybikami systemu – uwięzionymi w murach instytucji księżmi. Francuz Ozon postawił z kolei na punkt widzenia ofiar. Jego bohaterowie konfrontują się po latach z przemocą, której doznali, rewidują ten bagaż i rozważają kolejny krok. "Spotlight" był opowieścią o śledztwie, reporterskim kryminałem. "Kler" – tragifarsą i moralitetem. Jeśli szukać tropów gatunkowych w "Grâce à Dieu", to filmowi Ozona byłoby tymczasem najbliżej do… powieści epistolarnej.

Dobrą ćwiartkę filmu zajmuje przecież podana z offu mailowa korespondencja bohaterów. Postacie czytają zza kadru swoje kolejne listy, a kamera rejestruje ich banalną codzienność. Słowa zawisają w powietrzu nad krzątającymi się na ekranie ludźmi niczym – nie przymierzając – modlitwa. To sprytny zabieg narracyjny: kolejni bohaterowie przedstawiają nam się sami, zgodnie z epistolarnym savoir-vivre'em. Ale w rękach Ozona to nie tylko reżyserski fortel. Interesuje go sama forma pisemnej dyskusji. Kiedy Alexandre (Melvil Poupaud) listownie prosi kardynała o zainteresowanie się sprawą księdza-pedofila, słychać tu zarazem kulturalną rozmowę, jak i kulturalną zabawę w berka. 

Ozon pokazuje bowiem język jako broń obosieczną. Jako narzędzie komunikacji, ale i propagandy. Tak, list może być spowiedzią, a proces pisania – pracą autorefleksji. Zapisać coś, to tyle co się przyznać, wyznać. Imponuje więc literacka uprzejmość, z jaką bohaterowie próbują załatwić sprawy prowokujące nieraz raczej rękoczyny niż listy. Nieustanne kluczenie grzecznościowych form zaczyna jednak z czasem frustrować – zarówno nas, jak i odbijającego się od ściany słów Alexandre’a. Okrągłe zdania maskują przecież nie tylko oburzenie ofiary, ale i obłudę Kościoła. Nic zatem dziwnego, że "Grâce à Dieu" to w gruncie rzeczy film o próbie nazwania rzeczy po imieniu. Nieważne, czy jest to akt przyznania przed sobą i światem, że jest się poszkodowanym, czy próba wymuszenia Kościoła, by uznał własną winę, przeprosił i poniósł konsekwencje. A kiedy padnie pierwsze zdanie, rusza domino. 

Ozon konstruuje nawet swoją opowieść tak, jak rozprzestrzenia się zadane komuś cierpienie czy przeciwstawna mu, pozytywna siła – klocek za klockiem. W toku filmu aż dwukrotnie zmienia się przecież główny bohater: po Alexandrze przychodzi François (Denis Ménochet), a następnie Emmanuel (Swann Arlaud). Reżyser stopniuje tu intensywność aktorskich emploi, od zapiętego pod szyję Poupauda przez nieokrzesanego Ménocheta po udręczonego Arlauda. Alexandre to przykładny mąż i ojciec wciąż desperacko próbujący wierzyć, François tymczasem głośno manifestuje ateizm i zagrzewa do walki z klerem. Emmanuel zaś radzi sobie najgorzej, cierpi na padaczkowe ataki, ma połamane życie osobiste. W filmie wciąż mowa o przedawnieniu zarzutów, ale Ozon pokazuje, że – inaczej niż przestępstwo w kodeksie karnym – trauma się nie przedawnia, jakkolwiek różne są sposoby jej przepracowania i metody walki o sprawiedliwość.

Nie ma jednak w "Grâce à Dieu" triumfalnego "hurra". Ujawnienie afery nie przynosi spełnienia, otwiera po prostu kolejny rozdział w życiorysach bohaterów dramatu. Słuszny rewolucyjny zapał niespodziewanie okazuje się zresztą kolejną retoryczną pułapką: kuszą w nim przecież uproszczenia, przejaskrawienia, zaciera się granicą między prawdą a PR-em. Czy cel faktycznie uświęca środki? Skoro nawet Kościół bywa nieświęty, co w takim razie ze świętym oburzeniem? Ozon bardzo uważa tu, by nie otrąbić przedwcześnie zwycięstwa, by nie dać się ponieść plakatowej konwencji. Stąd dostojna, grzeczna forma narracji, stąd brzmiące gdzieniegdzie nieoczywiste komediowe nuty, stąd dyskretne kuksańce pod adresem gniewnych aktywistów. I więcej w tym empatii niż symetryzmu. Więcej ludzkiej – czy reżyserskiej – wrażliwości niż bożej łaski.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones